Fragmenty zapowiedzi na 2023 rok

Spis treści

BAEK Sehee “Nie mam ochoty żyć, ale za bardzo lubię tteokbokki”

Ponieważ jestem trochę przygnębiona

Halucynacje w postaci omamów słuchowych czy wzrokowych lub samookaleczanie to nie jedyne objawy choroby. Tak jak lekkie przeziębienie męczy nasze ciało, również i lekka depresja wyniszcza nasz umysł. Od dziecka byłam lękliwą introwertyczką. Nie pamiętam tego wyraźnie, ale z lektury moich pamiętników można wywnioskować, że nie należałam do optymistów i od czasu do czasu popadałam w melancholię. Mój stan zaczął się drastycznie pogarszać, kiedy byłam licealistką – nie uczyłam się, nie mogłam pójść na studia i nie miałam przed sobą żadnej przyszłości – nic więc dziwnego, że ogarniało mnie przygnębienie. Jednak nawet po uporaniu się ze wszystkimi kwestiami, które pragnęłam zmienić (moja waga, studia, związek i przyjaźnie), czułam się dokładnie tak samo. Nie przez cały czas, targała mną istna huśtawka emocji. Jednego dnia zasypiałam przybita, innego zaś w szampańskim nastroju. Stres przyprawiał mnie o mdłości, a w chwilach smutku ryczałam jak dziecko. Myśląc, że od zawsze taka byłam, pozwalałam ciemności wciągać mnie coraz głębiej w jej otchłań.

Odczuwałam niepokój i lęk przed ludźmi, który nasilał się szczególnie w nowych sytuacjach, lecz byłam świetna w udawaniu, że wcale tak nie jest. Wierzyłam więc, że wszystko jest w porządku, czym sama zadawałam sobie jeszcze dotkliwsze rany. Gdy radzenie sobie z tym wszystkim zaczęło mnie przerastać, podjęłam decyzję o udaniu się na terapię. Byłam naprawdę spięta i przerażona, jednak wyzbyłam się wszelkich oczekiwań i weszłam do gabinetu.


Psychiatra: Co panią sprowadza?

Ja: Po prostu, jakby to powiedzieć… Przyszłam, ponieważ jestem trochę przygnębiona. Czy powinnam opowiedzieć o tym dokładniej?

P: Byłbym wdzięczny.

Ja: (Otwieram zapisaną w telefonie notatkę i zaczynam czytać). Mocno porównuję się z innymi, przez co później sama się krytykuję. Myślę też, że mam niską samoocenę.

P: Czy próbowała się pani kiedyś zastanowić, co może być tego przyczyną?

Ja: Wydaje mi się, że moja niska samoocena ma związek z sytuacją rodzinną. Dorastałam, słuchając bez przerwy z ust matki, jacy to jesteśmy biedni, że nie mamy pieniędzy. Nasze mieszkanie było dość małe jak dla pięcioosobowej rodziny (liczyło niespełna sześćdziesiąt metrów kwadratowych), a w sąsiedztwie znajdował się jeszcze jeden blok o dokładnie takiej samej nazwie jak ten, w którym mieszkaliśmy. Lokale w tym drugim były znacznie przestronniejsze. Pewnego dnia, gdy matka jednej z koleżanek zapytała, w którym z nich mieszkam, poczułam się tak niezręcznie, że od tamtej pory wstydziłam się i miałam opory przed dzieleniem się z ludźmi swoim adresem.

P: Czy pamięta pani coś jeszcze?

Ja: Całą masę rzeczy. Pewnie to, co powiem, nie będzie niczym oryginalnym, ale ojciec bił matkę. Można by to nazwać sprzeczkami małżeńskimi, ale to była zwykła przemoc, prawda? Kiedy wspominam swoje dzieciństwo, przed oczami staje mi obraz ojca, który tłucze mamę i nas, demoluje dom, po czym w środku nocy po prostu wychodzi. Pamiętam, jak płakałyśmy do poduszki, a gdy nastawał ranek, zostawiałyśmy za sobą wywrócone do góry nogami mieszkanie i szłyśmy do szkoły.

P: Jak się pani wtedy czuła?

Ja: W pewien sposób zdruzgotana? Smutna? Czułam się tak, jakby w naszej rodzinie nawarstwiały się sekrety, których nie mógł poznać nikt z zewnątrz. Myślałam, że musimy strzec naszych tajemnic. Moja starsza siostra pilnowała, żebym trzymała buzię na kłódkę, a ja robiłam dokładnie to samo względem młodszej. Myślę, że nasza sytuacja rodzinna miała wpływ na spadek mojej samooceny, ale dużą rolę odegrała również starsza z sióstr.

P: Mówi pani o relacji ze starszą siostrą?

Ja: Tak. Jej miłość zawsze była czymś warunkowana. Jeśli nie uczyłam się pilnie, przybierałam na wadze lub nie dawałam z siebie wszystkiego, siostra krytykowała mnie, drwiła i wywoływała we mnie poczucie wstydu. Między nami jest spora różnica wieku, więc nie miałam wyboru i musiałam się jej słuchać. Po części byłam też od niej uzależniona finansowo. Siostra kupowała mi ubrania, buty czy plecaki, co ostatecznie działało tylko na moją niekorzyść. Jeśli zwracałam się przeciwko niej lub nie wykonywałam jej poleceń, musiałam zwracać wszystkie prezenty.

P: Nie miała pani ochoty się z tego wyswobodzić?

Ja: Miałam. Nasza relacja zdawała się być toksyczna. Moja siostra była pełna sprzeczności. Wiele rzeczy funkcjonowało na zasadzie: ja mogę, ale ty nie. Jej było wolno nocować u koleżanek, mi nie. Ona mogła nosić moje ubrania, ale nigdy w drugą stronę. Pełno było takich sytuacji. Cała ta więź była poplątaniem miłości z nienawiścią – mimo że jej nie znosiłam, czułam paniczny lęk przed tym, że mogłaby się na mnie zdenerwować i zupełnie stracić mną zainteresowanie.

P: Czy kiedykolwiek podjęła pani jakieś kroki w celu wyrwania się z tej relacji?

Ja: Cóż… Kiedy dorosłam i zaczęłam pracować dorywczo, postanowiłam w pierwszej kolejności uniezależnić się od niej finansowo. Pracując w tygodniu i w weekendy, zaczęłam stopniowo stawać się niezależna.

P: A jeśli chodzi o aspekt emocjonalny?

Ja: To było znacznie trudniejsze. Jedynymi osobami, z którymi moja siostra lubiła spędzać czas, byliśmy ja i jej chłopak. Tańczyliśmy, jak nam zagrała, i dobrze znaliśmy jej charakter, więc nic dziwnego, że przy nas czuła się dobrze. Pewnego dnia powiedziała mi: „Nie znoszę spędzać czasu z innymi, przy tobie czuje się najswobodniej”. Te słowa mnie przytłoczyły. Po raz pierwszy zebrałam się na odwagę i powiedziałam: „A ja nie czuję się przy tobie swobodnie, jest mi źle”.

P: I jak zareagowała siostra?

Ja: Była naprawdę zakłopotana, przeżyła szok. Później dowiedziałam się, że przez kilka dni po tym wydarzeniu co noc płakała. Do dziś, gdy wspominamy tamtą rozmowę, jej oczy zachodzą łzami.

P: Jak się pani czuła, widząc ją w takim stanie?

Ja: Z jednej strony było mi przykro, ale z drugiej poczułam ulgę. Poczułam, że udało mi się uwolnić. W pewnym stopniu.

P: A więc pani samoocena nie poprawiła się nawet po wyrwaniu spod wpływu starszej siostry?

Ja: Zdarzały się momenty, w których czułam się bardziej pewna siebie, jednak zdaje mi się, że moje ogólne samopoczucie i przygnębienie pozostały bez zmian. Mam wrażenie, że moja potrzeba polegania na kimś przeniosła się z siostry na partnerów.

P: A jak wygląda pani życie uczuciowe? Czy zalicza się pani do osób, które przejmują inicjatywę, kiedy ktoś wpadnie im w oko?

Ja: Nic z tych rzeczy. Sama myśl, że jeśli wyjdę z inicjatywą, druga strona uzna mnie za łatwą, sprawia, że nie potrafię zrobić pierwszego kroku. Nigdy nawet nie myślałam o tym, żeby wyznać komuś swoje uczucia czy zainicjować flirt. Dlatego też moje związki są zawsze pasywne. Gdy ktoś mówi, że mu się podobam, zaczynamy się spotykać i lepiej poznawać, a jeśli faktycznie zaczyna między nami iskrzyć, zostajemy parą. Tak to zazwyczaj wygląda.

P: A jak się sprawy mają, kiedy nie jest pani akurat w związku?

Ja: Praktycznie nie ma takich momentów. Kiedy się z kimś spotykam, zazwyczaj trwa to długo. Mam też w zwyczaju mocno polegać na swoich partnerach. Oni również są względem mnie bardzo opiekuńczy. Jednak nawet jeśli mnie kochają i akceptują taką, jaka jestem, czuję się w jakiś sposób przytłoczona. Tak naprawdę wcale nie chcę być od nich zależna. Chciałabym być samodzielna, niezależna i cieszyć się życiem nawet w pojedynkę, ale myślę, że nie jestem do tego zdolna.

P: A pani relacje z przyjaciółmi?

Ja: W dzieciństwie uważałam przyjaźnie za coś naprawdę ważnego, jak zresztą każdy w tym wieku. W szkole podstawowej i w gimnazjum byłam jednak dręczona, w związku z czym w liceum stałam na uboczu, nie byłam częścią żadnej grupy. Zdaje się, że przez te doświadczenia nabrałam lęku przed zawieraniem przyjaźni. Te obawy w naturalny sposób przeniosły się na moje życie uczuciowe, przestałam też oczekiwać zbyt wiele od znajomych czy przyjaźni samej w sobie.

P: Ach, tak. A czy jest pani usatysfakcjonowana swoim życiem zawodowym?

Ja: Tak. Pracuję w dziale marketingowym pewnego wydawnictwa, obecnie jestem odpowiedzialna za prowadzenie naszych kanałów w mediach społecznościowych. Tworzę materiały, wrzucam je na profile, udostępniam i tak dalej. Bardzo podoba mi się to zajęcie i myślę, że pasuje ono do mnie.

P: Widzi pani efekty swojej pracy?

Ja: Tak, widzę. Przez to też czasami pracuję jeszcze ciężej i odczuwam presję, żeby osiągnąć jak najlepsze wyniki.

P: Rozumiem. Dziękuję pani bardzo za szczegółowe przedstawienie sprawy. Musimy przeprowadzić jeszcze kilka testów, żeby móc postawić dokładną diagnozę, ale zdaje się pani być osobą silnie zależną od innych. Sprzeczne emocje mają w zwyczaju chodzić parami, więc czym bardziej pani na kimś polega, tym mocniej tego nie chce. Przykładowo, kiedy jest pani zależna od swojego partnera, czuje się pani bezpiecznie, lecz jednocześnie przytłacza to panią. Z drugiej jednak strony, jeśli uwolni się pani od niego, odzyska pani wolność, ale w sercu zacznie się nawarstwiać poczucie lęku i pustki. Jak by na to nie patrzeć, w pracy też jest pani zapewne w pewien sposób zależna. Kiedy widać efekty pani działań, dostrzega pani swoją wartość i może odetchnąć z ulgą, jednak ta satysfakcja nie trwa długo – i właśnie w tym leży problem. Czuje pani, jakby zataczała błędne koło. Stara się pani uciec z sideł przygnębienia i nie daje rady, próbuje znowu i ponownie ponosi klęskę. Ten powtarzający się proces doprowadził właśnie do depresji.

Ja: Ach, tak. (Te słowa przynoszą mi ukojenie, czuję, że wszystko zaczyna się wyjaśniać).

P: Musi pani przerwać to błędne koło. Jeśli chce pani wyrwać się z tego ciągu przygnębienia i frustracji, dobrym pomysłem będzie wyznaczenie sobie celów, o jakich nigdy wcześniej pani nie myślała.

Ja: Nie za bardzo wiem, od czego mogłabym zacząć.

P: Od teraz warto będzie rzucać sobie takie wyzwania. Powoli, małymi kroczkami.

Ja: Jest jeszcze coś: publikuję w mediach społecznościowych fałszywy obraz swojego życia. Nie chodzi o to, że udaję szczęśliwą. Chcę wyjść na kogoś wyjątkowego poprzez zdjęcia książek i krajobrazów, czy cytaty, które wrzucam. Jakbym wołała: „Patrzcie, jaką głęboką i fajną osobą jestem”. Poza tym mam swoje standardy, przez pryzmat których oceniam innych. Kim ja niby jestem, żeby osądzać ludzi? To takie dziwne.

P: To, co pani teraz mówi, brzmi, jakby chciała pani zostać robotem. Idealną maszyną spełniającą wszelkie standardy.

Ja: Ma pan rację. Przecież to niemożliwe.

P: Dzisiaj dam pani kwestionariusz (arkusz składający się z pięciuset pytań mających na celu ocenę osobowości, objawów oraz zachowań). Co pani powie na to, żeby wypełnić go w tym tygodniu i zastanowić się przy okazji nad celami, które pomogą pani wyrwać się z depresji?

Ja: Tak właśnie zrobię.

Powrót na górę strony

LIN Yihan “Raj pierwszej miłości Si-Chi Fang”

Raj
Liu I-ting wiedziała, co jest najlepsze w byciu dzieckiem: nikt nie brał jej słów na poważnie. Mogła się przechwalać, nie dotrzymywać obietnic, nawet kłamać. Dorośli w ten sposób odruchowo chronią samych siebie. Początkowo dzieci często mówią szczerze, dorosły może się więc pocieszać – cóż takie dziecko zrozumie? A zniechęcone dziecko z kogoś mówiącego prawdę zmienia się w tego, kto w y b i e r a, by ją mówić. Dorasta w językowej demokracji.

Jedyny raz została zbesztana za to, co powiedziała, w restauracji hotelowego wieżowca. Dorośli zawsze zbierali się, by jeść niespotykane i nudne dania. Ogórek morski leżał na białym porcelanowym talerzu niczym kupa na dnie wypolerowanej na błysk muszli klozetowej. Liu I-ting wzięła go w zęby, po czym wypluła na talerz. Zaczęła się tak śmiać, że dostała czkawki. Mama spytała, co ją tak bawi. To sekret, odparła, ale mama powtórzyła pytanie podniesionym głosem.

– To przypomina obciąganie – powiedziała I-ting.

Mama bardzo się zdenerwowała i wysłała ją do kąta. Fang Si-chi chciała jej towarzyszyć w odbywaniu kary. Ton mamy Liu złagodniał i zaczęła wymieniać uprzejmości z mamą Fang. Twoje dziecko jest takie grzeczne! Liu I-ting wiedziała, że tego typu frazesy nie są nawet wypełniaczami rozmowy.

Na piętrze ich apartamentowca były dwa mieszkania. I-ting często pukała do domu Fangów boso i w piżamie. Z pudełkiem z jedzeniem czy z zeszytem ćwiczeń, mama Fang zawsze przyjmowała ją serdecznie, uśmiechając się tak, jakby I-ting była zaginionym członkiem ich rodziny. Mogły bawić się cały wieczór, choćby i papierem toaletowym. Po wejściu w wiek, w którym zaczęło im się spieszyć do dorosłości, tylko ze sobą nawzajem mogły bawić się maskotkami bez uczucia wstydu. W swojej obecności nie musiały udawać, że jedyne zabawki, które szanują, to karty do gry i szachy.

Stały ramię w ramię przy przeszklonej ścianie wieżowca. Si-chi spytała ją bezgłośnym ruchem warg: co ci odbiło, że to powiedziałaś? I-ting odpowiedziała w ten sam sposób:

– To brzmiało jakoś mądrzej niż kupa.

Dopiero lata później Liu I-ting pojęła, że używanie słów bez ich zrozumienia jest przewinieniem tak samo poważnym, jak wyznawanie miłości, gdy nie czuje się jej w sercu. Statki pod nami wpływają do portu w Kaohsiungu, powiedziała Si-chi, wydymając wargi. Przed każdym frachtowcem, wielkim niczym wieloryb, płynęła łódź pilotowa, mała jak suszona krewetka. Jeden za drugim, duży za małym, a za każdym z nich rozciągała się fala w kształcie litery V. Port był niebieską koszulą prasowaną żelazkiem. Na chwilę w ich sercach rozlał się smutek, ale były we dwie, były razem, a to dostarczało poczucia nieskończonego błogostanu.

Dorośli poprosili, by wróciły do stołu i zjadły słodycze. Si-chi podała I-ting ozdobę z karmelizowanego cukru, która niczym flaga górowała nad porcją lodów, ale przyjaciółka odmówiła. Nie dawaj mi czegoś, czego sama nie chcesz, przekazała ruchem warg. Si-chi zdenerwowała się, jej usta z każdym ruchem otwierały się szerzej. Przecież dobrze wiesz, że lubię karmel, powiedziała. No to tym bardziej nie chcę, odparła I-ting. Temperatura ciała powoli rozpuszczała cukier, który lepił się do palców. Si-chi schyliła się i oblizała dłoń. Na twarzy I-ting powoli rozkwitał uśmiech. Paskudnie to wygląda, powiedziała bezgłośnie. Sama jesteś paskudna, chciała odpowiedzieć Si-chi, ale gdy już miała słowa na końcu języka, połknęła je razem z cukrem, bo dla I-ting byłyby prawdziwym policzkiem. I-ting wyczuła to i nieśmiało pojawiający się uśmiech nagle zniknął. Obrus pomiędzy nimi w jednej chwili zmienił się w pustynię, na której śpiewały i tańczyły w kole nieznane im gnomy.

Odezwał się dziadek Ch’ien, małe ślicznotki mają jakieś zmartwienie? I-ting nienawidziła, gdy ktoś nazywał je ślicznotkami, nienawidziła tej wykalkulowanej życzliwości. Mama Wu powiedziała: dzisiejsze dzieci to ledwo się urodzą, a już wchodzą w okres dojrzewania. Ciocia Chen na to: a my będziemy mieć menopauzę. Nauczyciel Li dodał: one są inne niż my, nam to nawet pryszcze nie wychodziły! Z ust osób siedzących przy stole – jak z gejzerów – tryskały na obrus potoki śmiechu. Rozmowa o utraconej młodości była tanecznym korowodem ludzi trzymających się za ręce. Nikt nie chciał poprowadzić ich dwóch do tego tańca, najbardziej poważany krąg był zarazem tym najtrudniej dostępnym. Później Liu I-ting zrozumiała, że przecież tymi, którzy mieli młodość do stracenia, nie byli dorośli , lecz właśnie one.

Każdego kolejnego dnia będą ze sobą bliżej – jakby sklejone karmelizowanym cukrem – i tak będzie już zawsze.

Pewnej wiosny kilka osób z okolicy skontaktowało się z Komitetem Sąsiedzkim, a inni zaoferowali fundusze, by z okazji Święta Latarni zorganizować poczęstunek z tangyuan dla bezdomnych. Budynek, w którym mieszkały dziewczynki, nawet na kampusie rzucał się w oczy. Podczas jazdy motocyklem miało się wrażenie, że oto szpaler greckich kolumn przesuwa się obok. Koledzy ze szkoły oglądali wiadomości i śmiali się za plecami I-ting, nazywając jej blok „Cesarskim Klejnotem Kaohsiungu”. Czuła wtedy, jak w jej sercu nagle zjawia się pies, rozpaczliwie wyjąc w deszczu. Myślała, a co wy możecie wiedzieć, to jest mój dom! Ale od tamtej pory zakładała mundurek codziennie, nawet gdy nadchodził ten jedyny dzień w tygodniu, kiedy wolno było przyjść w innym stroju. Nosiła tę samą parę adidasów, nawet na lekcjach WF-u. Nienawidziła tego, jak szybko rosną jej stopy i związanej z tym konieczności wymiany butów.

Kilka mam zebrało się, by porozmawiać o przyjęciu z tangyuan. Nagle babcia Wu powiedziała: Święto Latarni wypada akurat w weekend, pozwólmy dzieciom je zorganizować. Mamy zgodziły się, dzieci powinny rozpocząć naukę wypełniania miłosiernych uczynków. I-ting usłyszawszy to, poczuła drżenie w serc u. Jakby obca ręka sięgnęła do jej wnętrza i zapaliła wewnątrz zapałkę, której płomień oświetlił wyryty na ścianach wiersz. Nie wiedziała, czym jest miłosierdzie. Sprawdziła w słowniku: „Miłosierny – życzliwy, dobroczynny, współczujący. Napis na pomniku cesarza Jianwena z dynastii Liang: Dao pochodzi z miłosierdzia, z niego rodzi się świadomość duchowa”. Jak by nie patrzeć, inaczej niż mówiły mamy.

Liu I-ting bardzo wcześnie pojęła najwspanialsze doświadczenie w życiu człowieka – zrozumienie, że jeśli tylko zdobędziemy się na wysiłek i zaangażowanie, z pewnością zostaniemy wynagrodzeni. Dawało jej to szczęście, niezależnie od tego, czy w danej chwili faktycznie się starała. Zawsze to ona pomagała innym z pracą domową, przepisywała notatki, pomagała kaligrafować, wykonywała prace ręczne. Nie musiała wchodzić z nikim w spółkę, nie oczekiwała niczego w zamian. Podchodziła do sprawy filozoficznie – nie aspirowała do moralnej wyższości wynikającej z poświęcenia. Zeszyt z pracą domową wędrował wte i wewte, kopiowany wieloma rękami. Niektóre znaki były gładkie jak dmuchane bańki, inne nierówne jak niedogotowany makaron. Gdy zeszyt wracał do jej rąk, fantazjowała o gromadkach bardzo różnych od siebie dzieci, jakie zrodził. Niektórzy chcieli przepisywać od Fang Si-chi, ale ona zawsze z powagą odsyłała ich do I-ting. Jej praca jest doszlifowana, mawiała. Wymieniały spojrzenia i uśmiechały się. Inni nie musieli rozumieć.

W tamtym roku zima trwała dłużej i w Święto Latarni wciąż było chłodno. Namiot stanął na ulicy. Pierwsze dziecko w rzędzie nalewało słoną zupę, drugie dodawało wytrawne kulki tangyuan. Trzecie podawało słodką zupę. I-ting stała czwarta z kolei, odpowiadała więc za słodkie tangyuan. Były znakomite, gdy napęczniały, wypływały na powierzchnię, wtedy można było dodać je do zupy. Pulchne twarze ryżowych kulek spoglądały kokieteryjnie z zupy z czerwonej fasoli. Nauczyć się miłosierdzia? Życzliwości? Dobra? Współczucia? Nieskładne myśli krążyły w jej głowie, a ludzie podchodzili jeden za drugim. W ich twarzach wiatr wyrzeźbił zmarszczki. Pierwszy wszedł staruszek. To, co miał na sobie, trudno było nazwać ubraniem, co najwyżej szmacianymi pasami. Gdy zrywał się wiatr, falowały jak nacięte pod ogłoszeniem i przygotowane do zerwania paski papieru z numerem telefonu. Dziadek podszedł, klapiąc podeszwami, całym sobą sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpaść. No, nie mam kwalifikacji, żeby szukać metafor opisujących kształt życia innych, pomyślała. Dobrze, moja kolej, trzy tangyuan, proszę pana, proszę tutaj, niech pan siądzie. Pan Li mówi, że trzy to liczba yang , dobra liczba. Pan Li jest uczony.

Ludzi było więcej niż sobie wyobrażała. Jej wczorajsze myśli o wydawaniu jedzenia z pogardą i wstydem rozpłynęły się w tłumie ludzi. Koniec z metaforami, teraz tylko napełnianie talerzy i powitania. Nagle z przodu wybuchło poruszenie. Okazało się, że jeden z wujków zapytał, czy może dostać jeszcze dwa. Twarz Hsiao K’ueia, który nakładał tangyuan na słono, wyglądała, jakby skamieniała od zimnego wiatru, a może od samego pytania. I-ting usłyszała, jego słowa, ja nie mogę o tym decydować. Wujek bez słowa ruszył do kolejnej osoby. Jego milczenie było jak klejnot owinięty w szeleszczący przed chwilą czerwony jedwab, nienaturalnie ciężki, wieszający się na nich jak balast. I-ting bała się, przygotowały wystarczająco dużo tangyuan, wiedziała o tym, ale nie chciała też, by Hsiao K’uei wyszedł na złego człowieka. Nie myśląc wiele, wzięła plastikową miskę. Gdy ją wydawała, zobaczyła, że nałożyła jedną kulkę za dużo, nieświadomy błąd. Odwróciła głowę i dostrzegła patrzącego na nią Hsiao K’ueia.

Jakaś ciocia podeszła z plastikową torbą, chciała wziąć na wynos, żeby zjeść w domu. Nie miała na sobie tego zapachu, co poprzedni goście – zapachu miejsca zrujnowanego przez tajfun. Po ostatnim tajfunie, gdy I-ting jechała samochodem przez miejsca dotknięte katastrofą, nie mogła się zdecydować: patrzeć czy nie. Oczy zapomniały, ale nos pamiętał. Tak, ci wujkowie i ciocie pachnieli jak świnie leżące przy płocie zagrody w żółtej, błotnistej wodzie. Nie mogła o tym dalej myśleć. Ta ciocia ma dom. Nie jest bezdomna. Nie możesz o tym więcej myśleć.

Później inna ciocia spytała je o ubrania. Hsiao K’uei nagle przejął inicjatywę. Zdecydowanym tonem zwrócił się do kobiety, ciociu, mamy tylko tangyuan. Tylko tangyuan. Tak, możemy dać jeszcze kilka. Na jej twarzy pojawił się tępy wyraz, jak gdyby kalkulowała, czy tangyuan mogą ogrzać równie dobrze co ubrania. Z tą samą miną wzięła dwie miski i weszła w głąb namiotu. Ten powoli się zapełniał. Oblicza ludzi, zarumienione od światła przenikającego przez czerwony tropik, wydawały się zawstydzone.

Si-chi wyglądała dobrze. Ustawiała krzesła i zbierała śmieci. I-ting zawołała przyjaciółkę, by ją zastąpiła, bo od rana do popołudnia nie była w toalecie i naprawdę nie mogła już wytrzymać. Si-chi powiedziała, okej, ale potem ty mi pomożesz. I-ting minęła dwie przecznice i weszła do domu. Sufit w holu na pierwszym piętrze był wysoko jak raj w niebiosach. Zanim weszła do toalety, kątem oka zauważyła panią Li na sofie ustawionej tyłem do korytarza prowadzącego do łazienki. Kobieta beształa Hsi-hsi. I-ting zerknęła w ich stronę. Na szerokim stoliku herbacianym przed sofą stała czerwona miska wypełniona zupą z tangyuan. Wśród szlochu Hsi-hsi usłyszała tylko jedno zdanie: „Niektórzy nie są bezdomni, a i tak przychodzą i biorą” . Parcie na pęcherz nagle ustąpiło. W toalecie spojrzała w lustro. Jej płaska twarz, usiana piegami, była praktycznie kwadratowa. Za każdym razem, gdy Si-chi mówiła, że patrzenie na nią nigdy się nie nudzi, odpowiadała, pewnie po prostu masz ochotę na dongbejski placek. Rama lustra w toalecie była złota i rzeźbiona w fantazyjne wzory. Jej odbicie przypominało barokowe popiersie. Długo i bezskutecznie próbowała wypiąć pierś, w końcu otrząsnęła się, umyła twarz. Niedobrze by było, gdyby ktoś ją tu przyłapał. Dziewczynka pozująca przed lustrem, do tego niezbyt ładna. Ile lat ma Hsi-hsi? Może dwa, trzy mniej niż ona i Si-chi. Pan Li był tak znamienitym człowiekiem – ale ta Hsi-hsi! Gdy wyszła z toalety, matki i córki już nie było. Miska też zniknęła.

Zza oparcia sofy, wystawały dwa kłęby kręconych włosów, rudy i szary, nieuchwytne jak chmury. Rude musiały należeć do cioci Chang z dziesiątego piętra, a szare – nie wiadomo. Szary jest jak srebro, a srebro to metal szlachetny. Trudno było ocenić, czy są całe szare, czy to siwe kosmyki splątane z czarnymi. Biel i czerń razem dają szarość. Kochała matematykę kolorów – to dlatego zawsze słabo jej szła gra na pianinie. Im wyraźniej świat dzieli się na białe i czarne, tym bardziej prawdopodobne, że wszystko pójdzie nie tak.

Obie głowy zanurkowały w dół, skryły się za zboczem góry, którą było oparcie kanapy. Rozległ się dźwięk, nagle, niczym wylatujący z doliny orzeł. Gdy ptak dumnie otworzył dziób, schwytana ofiara spadła w przepaść. Co!? Że on bije taką młodą żonę? Ciocia Chang ściszyła głos i powiedziała:

– No właśnie bije tam, gdzie nie widać.

To skąd wiesz, że bije? Od tej cioteczki, która u nich sprząta, to ja ją poleciłam. Czyli to słowa służącej. Ch’ien Sheng-shenga to w ogóle nie obchodzi? Jeszcze nie minęły dwa lata, jak synowa wżeniła się w rodzinę. Stary Ch’ien patrzy tylko na to, czy firma dobrze prosperuje. I-ting nie mogła dalej słuchać, tak jakby to właśnie ona była bita.

Z zaciśniętymi powiekami, wymykając się na palcach wróciła na ulicę. Zimny wiatr uderzył ją w twarz, jakby po bezskutecznych próbach wykorzystania wszystkich metod medycyny zachodniej ktoś nakłuł ją igłami do akupunktury, choć nigdy nie wierzyła w medycynę chińską. Zdała sobie sprawę, że siostrzyczka I-wen nawet w ciepłe dni nosiła bluzki z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Nie odsłaniała nie tylko już posiniaczonej skóry, ale także tych fragmentów ciała, które wkrótce miał spotkać podobny los. Liu I-ting poczuła, że tego dnia się postarzała, została wygotowana przez czas.

Nagle przed jej oczami stanęła Si-chi, która wyskoczyła zza rogu. Liu I-ting, czy ty nie miałaś mi pomóc? Nie mogłam się ciebie doczekać, więc przyszłam. Przepraszam, powiedziała I-ting, bolał mnie brzuch. Ta wymówka jest wyjątkowo prymitywna, natychmiast pomyślała Si-chi. Ty też idziesz do toalety? Oczy Si-chi wypełniły się łzami, ruchem ust przekazała, że chce zmienić ubranie. Nie powinnam była zakładać nowego płaszcza, prognoza pogody zapowiadała ochłodzenie, ale jak zobaczyłam, jak ludzie się ubrali, to pomyślałam, że chyba popełniłam błąd.

I-ting przytuliła ją, stopiły się w jedno. Przecież starego nie dałabyś rady założyć, powiedziała, to nie twoja wina, w końcu „dzieci tak szybko rosną”. Śmiały się aż do łez, pokładając na sobie. Wspaniałe Święto Lampionów dobiegło końca.

***

Rodzina Ch’ien Sheng-shenga miała pieniądze. Teraz on sam był już po osiemdziesiątce. Gdy tajwańska gospodarka rozwinęła skrzydła, wzleciał wraz z nią. Uchodził za bogacza nawet w ich budynku mieszkalnym i był na tyle bogaty, że wszyscy Tajwańczycy znali jego nazwisko. Syn urodził mu się późno. Ch’ien I-wei był dla I-ting i Si-chi ulubionym starszym braciszkiem spotykanym w windzie. Nazywanie go starszym bratem stanowiło podświadomą kalkulację – z jednej strony pokazywało, jak bardzo chciały dorosnąć, z drugiej, że doceniały jego urodę. Potajemnie zrobiły ranking sąsiadów. Pan Li dostał najwyższe miejsce. Miał głębokie spojrzenie i wyraziste brwi. W jego oczach kryła się melancholia ludzi z Hu , na pierwszy rzut oka wydawał się erudytą o wielkiej wiedzy niczym mistrz Chou , biegłym zarówno w metafizyce, jak i historii. Braciszek Ch’ien dostał drugą pozycję. Miał rzadki, miły dla ucha akcent ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Na dodatek był wysoki, gdyby wyciągnął rękę, mógłby chwycić niebo. Niektórzy nosili okulary, jakby za pomocą szklanych soczewek szukali drobin kurzu i łupieżu, srebrne oprawki innych przypominały barierkę, która wręcz kusi, by się o nią oprzeć. Jeszcze inni byli wysocy, wywoływali u dziewczynek poczucie, że powinny rosnąć szybciej, inni byli wiatrem, lasem deszczowym. Dzieci w ich wieku nie trafiały na listę. Jak opowiadać o Prouście komuś, kto czyta Youth Literary?

Ch’ien I-wei właściwie w żaden sposób nie był dla nich starszym bratem, miał ponad czterdzieści lat. Siostrzyczka I-wen miała ledwie dwadzieściaparę i też pochodziła ze znanej rodziny. Hsiu I-wen robiła doktorat z literaturoznawstwa porównawczego, lecz jej studia zostały zniszczone przez małżeństwo, zatłuczone na śmierć. Miała owalną twarz i duże oczy z długimi rzęsami. Były tak wielkie, że wyglądała wręcz na przestraszoną, a rzęsy nadawały jej poważnego wyrazu. Wyrazisty nos kazał podejrzewać, że tamtego roku w Stanach nauczyła się nie tylko języka, ale i amerykańskich nosów. Skórę miała białą jak w baśniach i tak jak w baśniach niewyraźnie prześwitywał przez nią kolor krwi. Na długo zanim dorosła, pytano ją często, jak maluje oczy. Było jej głupio odpowiadać, że to tylko jej naturalne rzęsy. Pewnego dnia I-ting wbiła wzrok w twarz Si-chi i powiedziała:

– Wyglądasz jak siostrzyczka I-wen. Chociaż nie, to siostrzyczka I-wen wygląda jak ty.

No proszę cię, daj spokój , odparła Si-chi. Następnym razem w windzie uważnie przyglądała się I-wen i po raz pierwszy uświadomiła sobie, jak sama wygląda ła. Obie, I-wen i Si-chi, miały twarze owieczek.

Pochodzenie Ch’ien I-weia było bez zarzutu, wygląd, z której strony by nie spojrzeć, cieszył oko. Miał styl amerykańskiego dżentelmena, ale brakowało mu typowej arogancji żandarma świata. Hsiu I-wen niepokoiła się, dlaczego taki mężczyzna nie ożenił się jeszcze, mimo czterdziestki na karku? Kobiety, które przedtem próbowały się do mnie zbliżyć, chciały tylko pieniędzy, tłumaczył jej Ch’ien I-wei, teraz chcę po prostu znaleźć taką już zamożną, a poza tym to jesteś najpiękniejszą i najlepszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem, blablabla, kopiuj wklej z podręcznika podrywu. I-wen uznała wyjaśnienie za bezpośrednie, ale nawet racjonalne.

Ch’ien I-wei powiedział, że I-wen jest piękna jak anioł, który odbiera dech. Zrobiłeś tak poetycki błąd, stwierdziła radośnie I-wen. W duchu zaśmiała się, to co właśnie wygłosił, zabrzmiało poprawniej niż wszelkie idiomy i frazesy, jakie wypowiedział wcześniej. Śmiech w duchu jest jak wrząca woda, wystarczy chwila nieuwagi, a rozleje się na twarzy i natychmiast wyparuje. I-wei był zafascynowany kobietą, która poprawiała jego błędy gramatyczne. I-wen po prostu siedziała jak przyciągająca wzrok okładka romansu za czterdzieści dziewięć dolarów w sklepie konbini , piękna jak nieśmiertelna niebianka lecąca w przestworza. Dryfowała, unosząc go ze sobą, razem ku nieśmiertelności.

Tamtego dnia znów spotkali się w restauracji sushi. I-wen była drobna, apetyt również miała niewielki. Jedynie przy jedzeniu sushi miał okazję zobaczyć ją pochłaniającą jedzenie dużymi kęsami. Mistrz sushi skończył krojenie, wytarł dłonie i odszedł od deski. I-wen miała dziwne przeczucie, niemal świadomość, że się udławi kawałkiem imbiru, ale i tak chwyciła go pałeczkami. Nie było takiej opcji. I-wei nie klęknął, po prostu powiedział łagodnie jedno zdanie:

– Pobierzmy się jak najszybciej.

I-wen słyszała już niezliczone wyznania miłości, ale pierwszy raz ktoś się jej oświadczył, jeśli takie polecenie można uznać za oświadczyny. Przeczesała włosy, jakby mogła tym gestem rozpleść ścieżki swoich myśli. Umawiali się niewiele ponad dwa miesiące, jeśli te wszystkie polecenia można uznać za umawianie się.

– Panie Ch’ien, muszę to przemyśleć – powiedziała.

Dopiero teraz I-wen uprzytomniła sobie, że dała się oszukać. W restauracji, gdzie zawsze trzeba było rezerwować stoliki z wyprzedzeniem, siedzieli tylko we dwoje. I-wei powoli wyjął z torby welurowe pudełeczko na biżuterię. I-wen nagle podniosła głos, co nigdy wcześniej jej się nie zdarzyło.

– Nie, I-wei. Nie pokazuj mi tego. Jeśli później się zgodzę, skąd będziesz wiedział, czy chodzi mi o zawartość pudełka, czy o ciebie?

Gdy tylko słowa wyszły z jej ust, zrozumiała, że popełniła błąd. Jej twarz przybrała kolor krewetki, którą mistrz sushi opalał palnikiem. I-wei uśmiechnął się i nic nie powiedział. Czyli może później powiesz mi „tak”. Bo właśnie nazwałaś mnie po imieniu. Zabrał pudełeczko, twarz I-wen zagotowała się, ale nie mogła cofnąć już wypowiedzianych słów.

Czuła, że serce bije jej tak jak wtedy, gdy w dzień tajfunu on czekał na nią, aż skończy zajęcia, chcąc jej zrobić niespodziankę. Gdy wyszła z uczelni, spostrzegła szczupłą, wysoką sylwetkę, odcinającą się w świetle reflektorów czarnego samochodu. Parasol szamotał się na wietrze, reflektory wyciągały w ulewę dwie macki światła. W ich objęciach krople deszczu wirowały niczym szalejące ćmy. Ręka jasności dotknęła jej, przeniknęła na wylot. Pobiegła, a kalosze wzniecały fale w kałużach. Naprawdę mi głupio, nie wiedziałam, że dzisiaj przyjdziesz, gdybym wiedziała… Pewnie zaleje szkołę. Gdy wsiedli, zauważyła, że jego niebieskie spodnie od garnituru ściemniały, przemoknięte aż do połowy łydek, a skórzane buty zmieniły kolor z kawy z mlekiem na americano. Przyszła jej na myśl ponadczasowa opowieść o miłości naznaczonej fatum, historia o spotkaniu kochanków na Błękitnym Moście : ona nie przyszła na czas, z gór zstąpiła powódź, on tam umarł, obejmując kolumnę mostu. Niedługo potem I-wen powiedziała sobie, że uniesienia serca są niezwykle ważne w życiu. Wkrótce się zaręczyli.

Hsiu I-wen po ślubie wprowadziła się do męża. Starsi państwo Ch’ien mieszkali na najwyższym piętrze, a I-wei i I-wen piętro niżej. I-ting i Si-chi często przychodziły pożyczać książki, siostrzyczka I-wen miała ich całe mnóstwo. W sercu trzymam jeszcze więcej, powiedziała I-wen, kucając przy nich. Pani Ch’ien oglądała właśnie telewizję w salonie, skomentowała pod nosem, niby do siebie:

– Pod sercem nosi się dzieci, a nie gromadzi książki.

Telewizor grał głośno, nie wiadomo, jak w ogóle je usłyszała. I-ting spostrzegła, że blask w oczach siostrzyczki I-wen zgasł.

I-wen często im czytała. Słysząc jej głos, I-ting czuła w ustach orzeźwiający smak świeżej sałaty. Jedno słowo, jeden kęs, żaden okruch nie spadał na ziemię. Powoli docierało do niej, że dla I-wen ich obecność jest tylko wymówką, gdyż robiła to przede wszystkim dla siebie. Tym gorliwiej chodziły na górę. Nazywały swoją zmowę z I-wen powrotem do domu z wiosną pod rękę . Były jej pięknym, silnym i odważnym płótnem, dla niej się zwijało, dla niej się rozwijało, owijało jej pragnienia, posłusznie wyostrzało ich kształt. I-wei wracał do domu po pracy, ściągał marynarkę i śmiał się, moja żona znowu wam matkuje. Koszula pod marynarką i człowiek pod koszulą, wszystko pachniało świeżym krochmalem, a jego oczy zdawały się obiecywać raj.

Przez długi czas czytały Dostojewskiego. Zgodnie z instrukcją I-wen, robiły to w kolejności chronologicznej. Gdy dotarły do Braci Karamazow, I-wen zapytała: pamiętacie Raskolnikowa ze Zbrodni i kary i księcia Myszkina z Idioty? Byli tacy jak Smierdiakow, też chorowali na epilepsję. Sam Dostojewski miał padaczkę. Uważał, że najbliższy chrześcijańskiemu ideałowi jest człowiek, który z różnych powodów nie został zaakceptowany przez społeczeństwo. Tylko człowieka aspołecznego można nazwać prawdziwym człowiekiem. Rozumiecie różnicę pomiędzy aspołecznym i antyspołecznym? Gdy Liu I-ting dorosła, wciąż nie rozumiała, czemu I-wen świadomie opowiadała im tak dużo, były przecież dziećmi. Jak to możliwe, że gdy ich rówieśnicy nie zaczęli nawet czytać Giddensa Ko ani Shenga Yanhonga , ona uczyła je o Dostojewskim. Może chciała coś sobie zrekompensować? Może miała nadzieję, że dzięki nim zrośnie się to miejsce, w którym ona ugięła się i złamała?

Tamtego dnia siostrzyczka I-wen mówiła o nauczycielu Li z piętra niżej. Pan Li wiedział, że ostatnio czytają Dostojewskiego. Powiedział, że Haruki Murakami kiedyś zuchwale stwierdził, że mało kto jest w stanie zapamiętać imiona wszystkich trzech braci Karamazow . Następnym razem jak was zobaczy pan Li, to was przepyta. Dymitr, Iwan, Aleksy. Czemu Si-chi nie wymieniła ich razem ze mną, zastanawiała się I-ting. Wrócił I-wei. I-wen spojrzała na drzwi, tak jakby mogła dostrzec zgrzyt klucza w zamku. Rzut jej oka na papierową torbę w rękach I-weia był nie tylko deszczem wybaczenia, ale i promieniem niepewności. O, to moje ulubione ciasto, twoja mama mówiła, żebym go tyle nie jadła. I-wei popatrzył na nią i uśmiechnął się przelotnie, jego twarz wypełniła się zmarszczkami, jak gdyby ktoś trafił kamieniem w taflę jeziora. To? To dla dzieci, powiedział. I-ting i Si-chi ucieszyły się, ale gdy chodziło o jedzenie, zazwyczaj zachowywały się bardzo powściągliwie – nie można się zachowywać jak zwierzę. Właśnie czytamy Dostojewskiego. Dymitr, Iwan, Aleksy. I-wei uśmiechnął się szerzej.

– Skoro dziewczynki nie chcą ode mnie słodyczy, to sam je zjem.

I-wen wzięła od niego papierową torbę, nie drażnij się z nimi, powiedziała. I-ting widziała wyraźnie, że gdy dłoń I-wen musnęła rękę I-weia, na jej twarzy pojawił się dziwny grymas. I-ting odczytała to jako nieśmiałość młodej mężatki, podobną do ich chłodnej rezerwy wobec jedzenia, w końcu jedzenie i seks są częścią ludzkiej natury . Dopiero później zrozumiała – to było małe stworzenie, które I-wei hodował w sercu żony, a na imię miało strach. Stworzenie miotało się po twarzy I-wen, próbowało wydostać się ze środka oczami, uszami, nosem i ustami – na jej obliczu wyświetlał się film o cierpieniu . Później, gdy wyjechały z domu do szkoły, dowiedziały się, że I-wei pobił I-wen, doprowadzając do poronienia i śmierci dziecka, wytęsknionego wnuka starszej pani Ch’ien. Dymitr, Iwan, Aleksy.

Pewnego dnia, gdy siedzieli razem i jedli ciasto, jak gdyby każde z nich obchodziło najradośniejsze urodziny w życiu, I-wei opowiadał o pracy: wejście na rynek – myślały, że ma na myśli targ z warzywami; jaki wzrost na giełdzie – to ile giełda ma wzrostu; zasoby ludzkie – zaczęły recytować „dobro istnieje w człowieku od momentu jego narodzin…” . Lubiły, kiedy traktowano je jak dorosłe, a jeszcze bardziej to, że po chwili bycia dorosłymi, mogły na powrót stać się dziećmi. Si-chi w sumie jest bardzo podobna do I-wen, popatrz, powiedział nagle I-wei. Jak dwie krople wody – oczy, rysy, temperament, wszystko podobne. I-ting poczuła się odstawiona na boczny tor. Wszystkie twarze przed jej oczami były olśniewające niczym jedna, piękna rodzina. I-ting ogarnął smutek. Może i wiedziała więcej niż każde inne dziecko na świecie, ale nigdy nie będzie wiedziała, jakie to uczucie być piękną kobietą, która jest na tyle świadoma swojej urody, że przechadza się ulicą ze spuszczoną głową, pogrążona w innego rodzaju zmartwieniach.

Nadszedł początek roku szkolnego, większość uczniów zdecydowała się zostać w rodzinnej miejscowości. Mama Liu i Mama Fang rozmawiały, by wysłać I-ting i Si-chi do Tajpej, będą razem mieszkać i opiekować się sobą nawzajem. Dziewczynki siedziały w salonie i oglądały telewizję. Po egzaminach telewizja stała się bardziej interesująca niż kiedykolwiek wcześniej. Pan Li wspomniał, że każdego tygodnia spędza kilka dni w Tajpej, więc mogą się do niego zwrócić w razie czego, powiedziała mama Liu. I-ting zauważyła, że plecy Si-chi zgarbiły się jeszcze bardziej, jak gdyby ciężar słów mamy przycisnął ją do ziemi. Si-chi ruchem warg zapytała I-ting, chcesz jechać do Tajpej? A jak tu nie chcieć, tam jest tyle kin. Decyzja zapadła. Jedyną kwestią do ustalenia, było to, czy zamieszkają u Fangów czy też w mieszkaniu państwa Liu.

Weszły do środka z kilkoma bagażami w rękach, w obłokach kurzu i tunelu światła wpadającego przez małe okno ich mieszkanka. Kilka kartonów leżało na podłodze, jakby tęskniły za domem bardziej niż one. Wyciągały majtki para po parze. Książek było i tak najwięcej. Nawet słońce migało do nich językiem niesłyszących, którego zdrowi nie pojmują, nawet jeśli się do tego nie przyznają. I-ting rozdzierała milczenie, drąc kartony.

– Ale nam się udało, że możemy się dzielić książkami, inaczej trzeba by dźwigać dwa razy tyle. Tylko zeszyty ćwiczeń musimy mieć oddzielne.

Si-chi była cicha jak powietrze i tak jak powietrze, dopiero gdy podeszła do smugi światła, a ta prześwietliła ją na wylot, można było dojrzeć, jak wszystko się w niej kłębi i wrze. Dlaczego płaczesz? I-ting, jeśli powiem ci, że jestem z panem Li, będziesz się złościć? Co masz na myśli? Właśnie to, co usłyszałaś. Co to znaczy, że z nim jesteś? Właśnie to, co usłyszałaś. Od kiedy to trwa? Zapomniałam. Mama wie? Nie wie. Jak daleko się posunęliście? Co mieliśmy zrobić, to zrobiliśmy. Czego nie mieliśmy, też. Boże, Fang Si-chi, przecież jest pani Li, jest Hsi-hsi, co ty w ogóle wyrabiasz, jesteś obrzydliwa, naprawdę obrzydliwa, zostaw mnie! Si-chi wpatrywała się w I-ting, łzy wielkości nasion prosa napęczniały jak soja, nagle rozpadła się na kawałki. Si-chi szlochała, aż wraz ze łzami spadły z niej wszystkie zasłony. Boże, Fang Si-chi, dobrze wiesz, jak uwielbiam pana Li, czemu chcesz wszystko zabrać dla siebie? Przepraszam. Nie mnie przepraszaj. Przepraszam. Ile on jest od nas starszy? Trzydzieści siedem lat. O matko, ty naprawdę jesteś obrzydliwa, nie mogę z tobą rozmawiać.

Pierwszy rok nauki minął Liu I-ting bardzo źle. Si-chi często nie wracała do domu, a gdy przychodziła, nie przestawała płakać. I-ting słyszała przez ścianę, jak każdej nocy Si-chi wyła z twarzą schowaną w poduszce. Poszewka przemokła od łez, nasiąkała szlochem. Wcześniej były mentalnymi bliźniaczkami. Nie tak, że jedna kochała Fitzgeralda, a druga, by dopełnić układankę brakującym puzzlem, kochała Hemingwaya – obie zakochiwały się w Fitzgeraldzie i nie cierpiały Hemingwaya z tych samych powodów. Nie tak, że jedna odpowiadała na lekcji, a gdy się zacięła, druga kontynuowała odpowiedź za nią – zapominały dokładnie tych samych ustępów. Czasami pan Li przychodził po południu i czekał na Si-chi pod ich blokiem. I-ting patrzyła przez szparę w zasłonach. Dach taksówki błyszczał żółto, aż paliły ją policzki. Na głowie pana Li pojawił się już placek łysiny, wcześniej go nie zauważyła. Linia włosów Si-chi była prosta jak ulica, jadąc nią, można było dotrzeć do najmroczniejszej esencji ludzkiego życia. Za każdym razem, kiedy biała jak papier łydka Si-chi znikała wewnątrz samochodu, I-ting czuła, jakby trzaśnięcie drzwiami uderzało ją w twarz.

Jak długo macie zamiar to ciągnąć? Nie wiem. Chyba nie chcesz, żeby się dla ciebie rozwiódł? Nie. Wiesz, że to nie na zawsze? Wiem. On… on mówi, że później zakocham się w innym, więc naturalnie się rozstaniemy. Mnie… mnie to boli. A myślałam, że jesteś taka cool. Proszę, nie mów tak do mnie. Będzie ci smutno, jeśli umrę? Chcesz się zabić? Jak chcesz się zabić? Skoczysz z okna? A możesz nie skakać z mojego domu? Wcześniej były bliźniaczkami: mentalnymi, emocjonalnymi i duchowymi. Kiedyś, gdy I-wen im czytała, niespodziewanie oświadczyła, że bardzo im zazdrości. Od razu jednym głosem odparły, to my zazdrościmy siostrzyczce I-wen i braciszkowi I-weiowi. I-wen powiedziała, miłość… z miłością jest inaczej. Platon powiedział, że ludzie szukają swojej brakującej połowy, to znaczy, że dopiero gdy dwoje ludzi jest razem, tworzą całość. A wtedy stają się jednością, rozumiecie? Nieważne więc, czy czegoś wam brakuje, czy czegoś macie za dużo, bo gdzieś jest ktoś, kto będzie dla was jak odbicie w lustrze. „Tylko jeśli będziecie wiecznie rozdzieleni, możecie być razem na wieczność”.

Tamtego dnia w południe mijały dokładnie trzy doby, odkąd Fang Si-chi ostatni raz pojawiła się w domu albo szkole. Na zewnątrz hałasowały ptaki i owady. Wibrowanie cykad w wielkim figowcu było tak intensywne, że skóra jej cierpła, ale nie było widać skąd wydobywa się dźwięk, jak gdyby całe drzewo krzyczało. Bip… bip bip bip bip bip… bip bip bip bip. Dopiero po chwili Liu I-ting uświadomiła sobie, że to jej własny telefon. Nauczyciel odwrócił się, oho, czyjś telefon też jest gotów na miłość ? Pod ławką otworzyła klapkę komórki. Nieznany numer, odrzuć. Bip… bip bip bip bip. Idź w cholerę, odrzuć. Znowu zadzwonił. Nauczyciel przekrzywił głowę. Jeśli to naprawdę coś ważnego, to odbierz, powiedział. Nie, proszę pana, nic ważnego. Znowu zadzwonił. Przepraszam, jednak wyjdę na chwilę.

To z posterunku policji w Parku Narodowym Yangmingshan, jezioro jakieś tam. Wzięła taksówkę i ruszyła w góry. Jej myśli wiły się razem z górską drogą. Wyobrażała sobie, że góra ma kształt bożonarodzeniowej choinki. W dzieciństwie razem z Fang Si-chi stawały na placach, próbując zdjąć gwiazdki, najbardziej symboliczna chwila po feriach. Si-chi jest w górach? Na policji? I-ting poczuła, jak jej serce staje na palcach. Gdy wysiadła, natychmiast podszedł do niej policjant i spytał, czy panna Liu I-ting. Tak.

– Znaleźliśmy twoją przyjaciółkę w górach.

„Znaleźliśmy”, pomyślała I-ting, to słowo nie wróży nic dobrego. Policjant spytał znowu.

– Czy zawsze taka była?

Znaczy jaka? Posterunek zajmował jedno duże pomieszczenie. Powiodła wzrokiem dookoła, Si-chi nie było… chyba że… chyba że… chyba że t o była ona. Długie włosy zwisały w splątanych strąkach, zasłaniając połowę twarzy. Spaloną słońcem cerę pokrywały płaty łuszczącej się skóry i ślady po ugryzieniach komarów, policzki zapadły się jak u noworodka ssącego mleko, spuchnięte wargi były pokryte strupami. Pachniała jak kocioł wypełniony wonią ciał bezdomnych, którzy wtedy w dzieciństwie odwiedzili ich stoiska z tangyuan. Boże. Dlaczego ją skuliście? Policjant popatrzył na nią zdziwiony.

– To chyba dość oczywiste, młoda damo.

I-ting kucnęła i odsunęła zasłonę włosów Si-chi. Ta pochylała głowę, jakby jej szyja zgięła się wpół, oczy patrzyły obłąkańczo, kapały smarki i ślina. W końcu wydała z siebie dźwięk:

– Ha ha!

I-ting nie słuchała dokładnie diagnozy lekarza, ale zrozumiała, że Si-chi oszalała. Mama Fang uznała, że pod żadnym pozorem nie mogą zabrać jej do domu – ani w ogóle do Kaohsiungu – bo w ich apartamentowcu mieszkało przecież kilku lekarzy. Ani do Tajpej, wielu uczniów elitarnych klas miało rodziców w tym zawodzie. A więc kompromis, trafi do domu opieki w Taichungu. I-ting spojrzała na mapę Tajwanu, tej ich wysepki. Gdyby złożyć ją na pół, Kaohsiung i Tajpej byłyby szczytami, a Taichung doliną. Tam właśnie spadła Si-chi. Jej duchowa bliźniaczka.

I-ting często budziła się w środku nocy, z twarzą zalaną łzami wyczekiwała, aż za ścianą rozlegnie się zawodzenie. Mama Fang nie odebrała rzeczy Si-chi. Dopiero gdy skończył się semestr, I-ting otworzyła sąsiedni pokój. Pogłaskała przytulankę, z którą spała Si-chi, różową owieczkę. Dotknęła przyborów do pisania – sama używała identycznych. Gdy pogładziła numer wyszyty na mundurku szkolnym, poczuła, jakby śniła na jawie, jakby przechylając się przez ogrodzenie historycznego zabytku, nagle musnęła dłonią stwardniałą, wyżutą gumę, przyklejoną do barierki. Albo jakby podczas wartkiego opowiadania historii swojego życia, nagle zapomniała najłatwiejszego słowa. Wiedziała, że gdzieś musiała popełnić błąd. Mała rysa na ich przyjaźni zmieniła się w przepaść, która oddzieliła je o lata świetlne. Prowadziły równoległe życia, ramię w ramię. W którym momencie Si-chi zboczyła z drogi?

Liu I-ting zamarła na środku pokoju, który wyglądał zupełnie jak jej własny. Pomyślała, że odtąd już zawsze będzie chodzić po świecie, jakby była żałobnicą włóczącą się po raju. Długo płakała. W końcu zobaczyła leżący na biurku pamiętnik w różowej okładce. Obok wieczne pióro z uprzejmie zsuniętą skuwką. To na pewno pamiętnik. Jeszcze nigdy nie widziała, żeby pismo Si-chi było tak nieporządne, musiała to pisać tylko dla siebie. Okładka rozmiękła od częstego czytania, trudno było przewracać strony. Dopisywała komentarze do swoich notatek z przeszłości. Znaki stawiane przez małą Si-chi były jak uśmiechy pulchnego dziecka, dużej – jak twarze sław. Późniejsze wpisy dodawała zaraz obok starszych, oryginalne były niebieskie, nowe – czerwone. Tak samo odrabiała prace domowe. Otworzyła na stronie zapisanej kilka dni przed tym, jak Fang Si-chi została znaleziona. Była to tylko jedna linijka: Dzisiaj znowu padało, prognoza pogody oszukuje ludzi. Ale nie tego szukała, szukała tamtego konkretnego momentu – gdy Si-chi zeszła na manowce. Zaczęła czytać od początku. Odpowiedzi znalazła już na pierwszej stronie.

Niebieskie pismo:

Muszę pisać, tusz rozcieńczy moje uczucia, inaczej oszaleję. Zeszłam na dół, dać panu Li wypracowanie do poprawienia. Wyciągnął go, popchnął mnie i roztarł mnie na ścianie. Powiedział osiem słów: „Jak nie chcesz tak, to możesz do buzi”. Odpowiedziałam sześcioma: „Nie ma takiej opcji, nie zrobię tego” . I tak go wcisnął do środka. Czułam, jakbym się topiła. Kiedy już mogłam mówić, powiedziałam mu: „Przepraszam”. Czułam się, jakbym źle zrobiła pracę domową. Chociaż przecież to nie była praca domowa. Zapytał, czy mogę znów przyjść z zadaniem za dwa tygodnie. Podniosłam głowę, miałam wrażenie, że widzę na wskroś przez sufit, mogę dostrzec mamę, widzę, jak wisi na telefonie, a każdy impuls na linii to mój szkolny sukces. Wiedziałam, że jeśli nie wiem, jak odpowiedzieć dorosłemu, to najlepiej przytaknąć. Tamtego dnia ponad jego ramieniem patrzyłam na sufit, który falował jak morze łez. Ta chwila była jak podziurawienie sukienki z dzieciństwa. Powiedział: „W taki sposób pokazuję, że cię kocham, rozumiesz?”. W duchu nie zgodziłam się z nim. Nie jestem dzieciakiem, któremu można wciskać penisa, mówiąc, że to lizak . Wszystkie podziwiałyśmy pana Li. Mówiłyśmy, że jak dorośniemy, znajdziemy sobie takich mężów jak on. Czasem ten żart szedł jeszcze dalej, że naprawdę chciałybyśmy za męża właśnie jego. Myślałam przez kilka dni, aż wreszcie znalazłam jedyne rozwiązanie. Nie mogę po prostu go lubić, muszę się w nim zakochać. Człowiek, którego kochasz, może ci robić wszystko, prawda? Myślenie to czynność wspaniała i tak doniosła! Jestem podróbką dawnej mnie. Pokocham nauczyciela, w przeciwnym razie będę cierpieć.

Czerwone pismo:

Dlaczego powiedziałam, że „tego nie zrobię”. Dlaczego nie powiedziałam, że nie chcę. Dlaczego nie powiedziałam, że on nie może tego robić? Dopiero teraz pojęłam, że cały obrót spraw możemy sprowadzić do tej jednej sceny: on wcisnął się siłą, a ja za to przeprosiłam.

I-ting czytała i czytała, jak dziecko zjada ciastko, okruch za okruchem. Jak bardzo by nie uważać, zawsze więcej okruszków wyląduje na ziemi niż w ustach. Wreszcie zrozumiała. Dusiła się każdym porem skóry. Rozejrzała się przez mgłę łez, oszołomiona. Miała wrażenie, że wokół niej jest przeraźliwie głośno, dopiero po chwili zorientowała się, że to ona kwiliła jak zraniona wrona, każdy szloch brzmiał jak krzyk postrzelonego ptaka, każdy dźwięk pętał jej ciało, powala je . Ale przecież nikt nie poluje na wrony. Dlaczego mi nie powiedziałaś? Przypatrywała się datom. Jesień, pięć lat temu. Córka cioci Chang właśnie wyszła za mąż, I-wen niedawno się wprowadziła, a I-wei dopiero zaczął ją bić. W tym roku skończyły liceum . Wtedy miały po trzynaście lat.

Tę historię trzeba opowiedzieć od nowa.

Powrót na górę strony

TSUBOI Sakae “Dwadzieścioro czworo oczu”

Koishi-sensei
Przyjmując, że dawno temu oznacza dziesięć lat, niniejsza opowieść rozpoczyna się dwa i pół razy dawno temu. Z punktu widzenia historii, dzieje się ona dwa miesiące po pierwszych wyborach, podczas których obowiązywało powszechne prawo wyborcze. Czwartego kwietnia trzeciego roku ery Shōwa w niewielkiej wiosce, którą można by określić mianem unosangyoson, leżącej nad brzegiem Morza Wewnętrznego, pracę miała rozpocząć młoda nauczycielka.
Licząca mniej niż sto domów wioska leżała na długim, wąskim półwyspie. Patrząc na akwen, wydawało się, iż znajduje się ona na brzegu jeziora, nie morza. Ze względu na tę lokalizację, by dostać się do miasta lub wioski na drugim brzegu, należało albo przepłynąć zatokę łódką, albo pójść dookoła krętą górską drogą. Transport jest tak utrudniony, że dzieci od pierwszej do czwartej klasy szkoły podstawowej uczęszczają na zajęcia w wiejskim oddziale, ale gdy zaczynają klasę piątą, muszą już chodzić do szkoły w oddalonej o pięć kilometrów Honmurze.
Przez te odległości ręcznie plecione sandały zōri zużywały się po jednym dniu. Dzieci były nawet z tego zadowolone, bo co ranek mogły zakładać nowe zōri. W piątej klasie zaczynały same pleść swoje zōri. Co niedziela zbierano się w czyimś domu, by wyplatać sandały. Była to dobra zabawa. Młodsze dzieci spoglądały z zazdrością, jednocześnie, zupełnie nieświadomie, uczyły się tego procesu. Piąta klasa była jak pierwsze kroki w niezależność. W wiejskiej szkółce bywało też jednak zabawnie.
W wiejskim oddziale uczyło dwoje nauczycieli: starszy mężczyzna oraz młodsza, niewiele starsza od dzieci, kobieta. Było tak od dawna, jak pod dyktando jakiegoś przepisu. Nauczyciel mieszkał w stróżówce sąsiadującej z pokojem nauczycielskim, z kolei nauczycielka dojeżdżała z daleka; nauczyciel uczył klasy trzecie i czwarte, nauczycielka prowadziła zajęcia dla klas pierw­szych i dru­gich, wszystkie lekcje muzyki oraz szycia dla uczen­­nic klas czwartych – to również się nie zmieniało. Uczniowie nie zwracali się do nauczycieli po imieniu. Mówili „panie nauczycielu” lub „pani nauczycielko”. Podstarzały nauczyciel zadomowił się na tej pozycji i czekał na emeryturę, a nauczycielki zmieniały się co rok, maksymalnie co dwa lata. Mówiło się, że ta położona na półwyspie szkoła filialna była miejscem oczekiwania na emeryturę tych nauczycieli, którzy nie mogli ubiegać się o pozycje dyrektorskie, oraz zdobywania doświadczenia przez młode nauczycielki rozpoczynające karierę. Nie wiem jednak, czy to prawda.
Powróćmy do czwartego kwietnia 1928 roku. Tamtego ranka, uczniowie klas piątych i wyższych mieszkający w wiosce na półwyspie radośnie pokonywali pięć kilometrów dzielących ich od szkoły. Każde z nich cieszyło się z promocji do kolejnej klasy i maszerowało lekkim krokiem. W torbach nieśli nowe podręczniki, mieli dziś rozpocząć lekcje w nowej klasie, z nowym nauczycielem. Nawet droga, którą szli, wydawała im się nowa. Także dlatego, że tego dnia mieli spotkać na niej nową nauczycielkę, rozpoczynającą zajęcia w wiejskim oddziale.
– Ciekawe, jaką jędzą będzie ta nowa nauczycielka – odezwał się chłopiec z jednej z wyższych klas szkoły podstawowej (obecnie byłby już w gimnazjum), celowo złośliwie.
– Podobno jest świeżo po żeńskiej szkole.
– Kolejna nauczycielka gorszego sortu?
– Zawsze takie trafiają do naszej wioski.
– Biedne wioski mogą liczyć tylko na gorszy sort.
Kobiety, które ukończyły żeńską szkołę wyższą zamiast szkoły dla nauczycieli (obecnie nazwalibyśmy je na­uczy­cielkami asystującymi, praktykantkami), były przez niektórych ordynarnych dorosłych nazywane „gorszym sortem”. Ci młodzi ludzie, chcąc brzmieć doroślej, powtarzali to określenie, choć nie mieli złych intencji. Niemniej piątoklasiści, którzy szli dziś tą drogą po raz pierwszy i słyszeli podobne słowa, ze zdumienia mrugali oczami, nie mając śmiałości dołączyć do dyskusji. Jednak widząc nadchodzącą z naprzeciwka osobę i rozpoznając ją, to właśnie oni jako pierwsi zakrzyknęli z radością.
– Rany, pani nauczycielka!
Była to panna Kobayashi, która do niedawna ich uczyła. Zwykle mijała uczniów, tylko odwzajemniając ich powitalne ukłony, ale dzisiaj przystanęła i spojrzała w ich twarze z pewną nostalgią.
– Dziś się naprawdę żegnamy. Już nie będziemy mijać się na tej ścieżce. Uczcie się pilnie, dobrze?
Te słowa poruszyły dziewczęta do łez. Panna Koba­ya­shi wyróżniała się na tle innych nauczycielek. Zaczęła naukę w zastępstwie kobiety, która trafiła do szpitala, i uczyła w położonej na półwyspie szkole przez trzy i pół roku. Z tego powodu, wszyscy zebrani tu uczniowie mieli okazję uczestniczyć w prowadzonych przez nią lekcjach. Informację o zmianie nauczycieli zazwyczaj ogłaszano w pierwszym dniu nowego roku szkolnego, jednak panna Kobayashi podzieliła się nią ze swoimi uczniami niemal dwa tygodnie wcześniej. Wracając do domów dwudziestego piątego marca, w dniu zakończenia roku szkolnego, spotkali ją dokładnie w tym samym miejscu. Każdemu podarowała pudełko karmelowych cukierków i pożegnała się z nimi. Dlatego też dzisiaj wszyscy spodziewali się ujrzeć idącą tą ścieżką nową nauczycielkę, tymczasem spotkali pannę Kobayashi. Kobieta najpewniej zmierzała do wiejskiej szkółki, by pożegnać się z młodszymi uczniami.
– Pani nauczycielko, gdzie jest nowa nauczycielka?
– Ach, myślę, że niedługo się pojawi.
– Jaka ona jest?
– Jeszcze nie wiem.
– Też ukończyła żeńską szkołę wyższą?
– Cóż, nie mam pojęcia. Ale nie bądźcie wobec niej niemili, dobrze? – poprosiła ze śmiechem panna Kobayashi.
W roku, kiedy zaczęła uczyć w szkółce, sama nieraz słyszała niemiłe słowa wypowiadane pod jej adresem. Z ich powodu zdarzało jej się płakać, także przed uczniami. Dzieci, z którymi rozmawiała, były młodszym rodzeństwem tych doprowadzających ją niegdyś do łez.
Opowieści o dzieciach, które w drodze do głównego oddziału szkoły dokuczały nowym nauczycielkom z powodu ich młodego wieku lub niewielkiego doświadczenia, często doprowadzając je tym samym do płaczu, niekiedy urastały niemal do rangi legend.
Pożegnawszy się z panną Kobayashi, dzieci ruszyły w dalszą drogę. Były wyjątkowo ciekawe nowej nauczycielki – to przecież pierwsza zmiana od czterech lat! Zaczęły więc omawiać plany powitania, gdyby przypadkiem się z nią spotkały.
– Krzykniemy do niej „ziemniaczarka”?
– A jeśli nie będzie ziemniaczarką?
– Na pewno będzie.
Skąd wzięło się to przezwisko? W tamtym rejonie bardzo popularną uprawą były słodkie ziemniaki, bataty, a żeńska szkoła wyższa stała pośród ich pól. Stąd pomysł na ten zaczepny przydomek. Pannę Kobayashi początkowo także tak nazywano. Dzieci były przekonane, że nowa nauczycielka również okaże się ziemniaczarką. Z tym większym zniecierpliwieniem wyciągały szyje i wypatrywały kolejnych zakrętów, zza których mogłaby się wyłonić, w nadziei na jej dostrzeżenie. Dopiero kiedy musiały przyspieszyć, przestały zaprzątać sobie myśli nową nauczycielką. Zerknąwszy bowiem na wielki zegar wiszący nad wejściem do gospody stojącej przy wiejskiej drodze, zobaczyły, że wskazuje on godzinę o dziesięć minut późniejszą niż zazwyczaj. Zegar nie spieszył się jednak. Ich spóźnienie wynikało z postoju związanego z rozmową z panną Kobayashi. Ze stukotem tobołków przewieszonych przez plecy lub ściskanych pod pachą, dzieci pomknęły przed siebie, wzbijając tuman kurzu.
Temat nowej nauczycielki powrócił, gdy dzieci wracały tego dnia do domów i zbliżały się do miejsca, w którym od wiejskiej dróżki odchodziła ścieżka prowadząca do wioski na półwyspie. Po chwili dostrzegły nadchodzącą z naprzeciwka pannę Kobayashi. Nauczycielka miała na sobie kimono z długimi rękawami, które powiewały za nią wskutek wykonywanych przez nią dziwnych ruchów rąk.
– Pani nauczycielko!
– Proszę pani!
Dziewczynki pobiegły jej naprzeciw, chłopcy przyspieszyli kroku. Im bliżej nauczycielki byli, tym szerzej się ona uśmiechała. Dzieci zorientowały się, że kobieta na niby przyciągała je do siebie za pomocą niewidzialnej liny, co wyjaśniało dziwne ruchy jej ramion. Zaśmiały się radośnie. Nauczycielka poruszała rękami na zmianę, udając przyciąganie, aż do chwili, gdy wszyscy stanęli przed nią.
– Pani nauczycielko, czy nowa nauczycielka przyszła?
– Owszem, przyszła. Czemu pytacie?
– Jest jeszcze w szkole?
– Ach, cóż. Dzisiaj przypłynęła łódką.
– Ummm. Popłynęła też z powrotem?
– Tak. Proponowała, żebym popłynęła z nią, ale odmówiłam. Chciałam jeszcze raz zobaczyć wasze buzie.
– O rany!
Dziewczynki pisnęły z radości, a chłopcy na ten komentarz zareagowali uśmiechami.
Po chwili odezwał się jeden z nich:
– Jaka jest nowa nauczycielka?
– Wygląda na dobrą nauczycielkę. I jest urocza – odpowiedziała panna Kobayashi z uśmiechem.
– Ziemniaczarka?
– W żadnym razie! To cudowna nauczycielka.
– Ale i tak jest zielona, prawda?
Panna Kobayashi nagle zrobiła surową minę.
– Jak możecie tak mówić? Ona i tak nie będzie was uczyć. Co więcej, każdy nauczyciel był kiedyś zielony, prawda? Chcecie doprowadzić ją do łez, tak jak kiedyś mnie?
Grupka dzieci odwróciła spojrzenia z poczuciem, że ich zamiary zostały przejrzane. Kiedy panna Kobayashi zaczynała naukę w wiejskiej szkółce, uczniowie doku­czali jej na różnorakie sposoby. Stawali w rzędzie i kła­nia­li się prześmiewczo, nazywali ziemniaczarką, wpa­try­wali się w nią intensywnie, jakby chcieli wywiercić w niej dziurę, wybuchali śmiechem i tym podobne. Trzy i pół roku później nauczycielka nie przejmowała się docinkami. Co więcej, czasami sama żartowała sobie kosztem uczniów. Nie potrafiła odmówić sobie choćby najmniejszego dowcipu, który uprzyjemniłby jej pięciokilometrowy spacer górską ścieżką. Po chwili odezwał się kolejny uczeń:
– Jak nazywa się nowa pani nauczycielka?
– Ōishi. Ale wbrew nazwisku, jest naprawdę drobniutka. Ja jestem wysoka, chociaż nazywam się Kobayashi. A ona jest malutka. Sięga mi do ramion.
– O rany!
Dzieci zaśmiały się radośnie. Panna Kobayashi szybko spoważniała.
– Ale jest znacznie, znacznie lepszą nauczycielką niż ja. Nie jest taka niedoświadczona.
– Ummm. I pływa do szkoły łódką?
Ta kwestia wydawała się sporym problemem dla dzieci. Panna Kobayashi wyjaśniła więc:
– Przypłynęła tylko dzisiaj. Od jutra będziecie ją widywać. Ale nie uda wam się doprowadzić jej do łez. Powiedziałam jej tak: Jeśli spotka pani dzieci idące do głównej szkoły lub z niej wracające, a one będą próbowały pani dokuczyć, proszę udawać, że to bawiące się między sobą małpki. Jeśli będą coś do pani krzyczeć, proszę udawać, że to krakanie ptaków.
– Ojej!
– O rany!
Wszyscy zaśmiali się jednocześnie. W dobrym nastroju rozeszli się, każde w swoją stronę. Dzieci wołały do panny Kobayashi, dopóki nie zniknęła ona za kolejnym zakrętem:
– Pani nauczycielko!
– Do widzenia!
– Pani Prawie-panno-młoda!
– Do widzenia!
Wszyscy już wiedzieli, że panna Kobayashi rezygnowała z pracy, by wyjść za mąż. Nauczycielka odwróciła się i pomachała do nich, po czym zniknęła im z oczu. W tamtym momencie w sercach dzieci pojawił się dziwny smutek. Dodatkowo przytłoczyło ich zmęczenie całego dnia, przez co reszta ich wędrówki była powolna. Kiedy dotarli do wioski, zastali ją w wielkim chaosie.
– Ta nowa nauczycielka nosi zachodnie ubrania!
– Ani trochę nie przypomina ziemniaczarek!
– Nauczycielka nie powinna wyglądać jak dziecko!
Następnego dnia dzieci wróciły do ożywionej dyskusji na temat taktyki, którą miałyby przyjąć podczas spotkania z niewysoką, nieprzypominającą ziemniaczarki, nauczycielką.
szeptu szeptu
szeptu szeptu
Szepcząc do siebie w trakcie marszu, dali się zaskoczyć. Częściową winę za ten fakt ponosiło miejsce. Zbliżali się do zakrętu, który przesłaniał im widok na ścieżkę przed nimi. Wtem zza załomu dróżki wyłonił się rower. Zbliżał się do nich szybko jak ptak, a siedząca na nim kobieta w zachodnich ubraniach uśmiechnęła się, gdy ich mijała.
– Dzień dobry! – krzyknęła i pomknęła niczym wiatr.
To musiała być nowa nauczycielka. Sądzili, że wybierze się do szkoły na piechotę, a tymczasem przemknęła obok nich na rowerze. Po raz pierwszy widzieli nauczycielkę na takim pojeździe. Na dodatek kobieta miała na sobie ubrania w zachodnim stylu. Po raz pierwszy mieli też do czynienia z nauczycielką, która powitałaby ich okrzykiem „Dzień dobry!” w pierwszym dniu nauki. Uczniowie zaniemówili na chwilę i spojrzeli na siebie, a następnie w kierunku, gdzie zmierzała kobieta. Ponieśli sromotną porażkę. Najnowsza nauczycielka okazywała się zdecydowanie odmienna od poprzednich. Szybko uznali, że dokuczanie jej będzie trudniejsze, niż oczekiwali.
– Będzie ciężko.
– Kobieta na rowerze!
– Bardzo odważnie.
Chłopcy nie szczędzili słów krytyki, dziewczynki oceniały zachowanie nauczycielki nieco inaczej, przez co pomiędzy dziećmi wybuchnęła dyskusja.
– Najwyraźniej jest bardzo postępową dziewczyną.
– Ale postępowe dziewczyny noszą krótkie włosy, jak chłopcy, nie? – Jeden z chłopców uniósł dłoń na wysokość ucha i poruszał dwoma palcami, imitując ruch nożyczek. – A ona ma normalną fryzurę.
– Ale nosi zachodnie ubrania.
– Może jej rodzice prowadzą sklep z rowerami. To by wyjaśniało, skąd ma taki ładny, lśniący rower.
– Cudownie by było, gdybyśmy i my mogli na nich jeździć, co nie? Świetnie byłoby tak szybko pokonać tę trasę.
W wyścigu z rowerem nie mieli najmniejszych szans. Widać było, że każde z nich czuło się zniechęcone, jakby zostało rzucone na matę już w pierwszych sekundach pojedynku judo. Zaczęli się zastanawiać, w jaki sposób przechytrzyć nową nauczycielkę, ale zanim doszli do jakiejkolwiek konkluzji, dotarli do końca górskiej ścieżki prowadzącej na półwysep.
Wiszący na wejściem do gospody zegar wskazywał godzinę o osiem minut późniejszą, niż powinien, więc dzieci zmusiły nogi do większego wysiłku. Narzucone na plecy i wciśnięte pod pachy tobołki zabrzęczały, a sandały zōri ponownie wzbiły z ziemi tumany kurzu.
Mniej więcej w tym samym czasie w wiosce na półwyspie zapanowało wielkie zamieszanie. Zamieszkujące ją kobiety wiedziały, że nowa nauczycielka poprzedniego dnia przypłynęła do nich łódką i w ten sam sposób wracała do domu, były więc ciekawe, jak będzie wyglądać dzisiaj, po przebyciu górskiej ścieżki, i czy ponownie założy zachodnie ubrania. Właścicielka sklepiku stojącego na wejściu do wioski, nazywanego czasami „punktem kontrolnym”, od samego brzasku niecierpliwie wyglądała przez okno na ścieżkę, jakby przysługiwało jej prawo do osobistej oceny każdej osoby wchodzącej na ten teren. Od dawna nie padało, uznała więc, że dobrze byłoby nieco zwilżyć główną drogę biegnącą przez wioskę, nim przyjdzie nowa nauczycielka. Gdy wychodziła z domu z wiadrem w dłoni, tuż przed jej nosem przemknął rower. Zanim zdążyła przeanalizować sytuację, kobieta na rowerze skinęła jej głową i z uprzejmym uśmiechem powiedziała:
– Dzień dobry!
– Dzień dobry. – Zaledwie skończyła wypowiadać pozdrowienie, gdy ze zdziwieniem zauważyła, że rower pokonał już znaczną odległość w dół zbocza.
Sklepikarka zmieszała się. Szybko pobiegła do sąsiedniego domu, w którym mieszkał stolarz z rodziną, i zakrzyknęła do jego żony, moczącej pranie przy studni:
– Sąsiadko, sąsiadko! Ta kobieta, która przed chwilą przejechała tędy na rowerze, cała ubrana w zachodnie ubrania, to chyba nasza nowa nauczycielka?
– W białej koszuli i czarnej, męskiej kurtce?
– Tak właśnie!
– I na dodatek na rowerze…?! – krzyknęła z przerażeniem żona stolarza, na chwilę zapominając o praniu.
Poprzedniego dnia zaprowadziła swoją najstarszą córkę, Matsue, na jej pierwszą ceremonię rozpoczęcia roku szkolnego. Na twarzy sklepikarki pojawiło się zrozumienie.
– Ależ ten świat się zmienia! Nauczycielka na rowerze? Czyżby jedna z tych chłopczyc? – W jej głosie pobrzmiewało zmartwienie, ale wyraz jej twarzy sugerował, że już przykleiła nauczycielce łatkę.
Pokonanie dystansu od sklepu do szkoły na rowerze zajęło nauczycielce dwie, trzy minuty. Plotka na jej temat poniosła się po całej wiosce z prędkością wiatru, w niecałe piętnaście minut od chwili, kiedy minęła sklepikarkę. Usłyszały ją nawet dzieci wychodzące do szkoły. Około pięćdziesięcioro uczniów zebrało się przy wejściu do pokoju nauczycielskiego, gdzie stał zaparkowany rower, i przekrzykiwało się wzajemnie jak papugi. Gdy nauczycielka do nich podeszła, chcąc porozmawiać, dzieci rozpierzchły się jak przestraszone ptaki.
Kobieta niechętnie wróciła do pokoju nauczycielskiego, gdzie czekał na nią jej jedyny współpracownik, pan nauczyciel, z twarzą wykrzywioną w nieprzyjemnym grymasie. Mężczyzna siedział przy swoim biurku z nisko zwieszoną głową, ukryty za sekretarzykiem, i przeglądał jakieś dokumenty, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie życzył sobie, by zawracać mu głowę rozmową. Poprzedniego dnia panna Kobayashi przekazała jej swoje obowiązki, na dzisiaj nie pozostały żadne kwestie warte omówienia. Mimo wszystko nowa nauczycielka była niezadowolona z zachowania swojego współpracownika. Nauczyciel mierzył się jednak z własnymi problemami.
Co począć? Dyplomowana nauczycielka po żeńskiej szkole to ktoś zupełnie inny niż praktycznie nieprzygotowana do tego zawodu absolwentka byle jakiej szkoły. Jest drobna, ale wydaje się bystra. Ciekawe, czy będzie nam się dobrze rozmawiało. Wczoraj ubrała się na zachodnią modłę, więc wyglądała bardzo stylowo, ale nie spodziewałem się, że przyjedzie na rowerze. Co robić? Nie rozumiem, czemu w tym roku przysłano nam na półwysep taką nauczycielkę. Dyrektor chyba postradał zmysły…
Dręczyły go tego typu myśli. On sam był synem prostego rolnika. Przez dziesięć lat przygotowywał się do egzaminu, zdał go cztery, pięć lat temu, zyskując tym samym tytuł dyplomowanego nauczyciela. Należał do ludzi, którzy wierzą w potęgę ciężkiej pracy. Zawsze nosił drewniane chodaki, a jego jedyny garnitur w zachodnim stylu wytarł się i wyblakł na ramionach. Wiódł skromne życie u boku żony, z którą nigdy nie doczekał się dzieci. Przyjemność odnajdywał jedynie w gromadzeniu oszczędności. Był na tyle ekscentrycznym człowiekiem, że zgodził się na objęcie posady w szkole na trudno dostępnym półwyspie, licząc, iż dzięki temu nie będzie musiał udzielać się towarzysko. Obuwie zakładał tylko wtedy, gdy wybierał się do głównego oddziału szkoły, na przykład na zebrania kadry nauczycielskiej. Nigdy nie miał okazji choćby dotknąć roweru. Niemniej cieszył się szacunkiem w wiosce, dzięki czemu nigdy nie narzekał na brak ryb czy warzyw. Niestety nowoczesne ubrania i rower nowej nauczycielki sprawiały, że czuł się nieswojo z myślą, że nosił te same zniszczone ubrania, co cała wioska, jadł to samo, co cała wioska i mówił tak, jak wszyscy w wiosce.
Nowa nauczycielka nie miała o tym wszystkim pojęcia. Jej poprzedniczka, panna Kobayashi, wspomniała jej o docinkach ze strony uczniów uczęszczających do głównego oddziału szkoły, zaś o starszym nauczycielu powiedziała tylko: „Specyficzny człowiek, proszę się nim nie przejmować”. Jej wydawał się niesympatyczny, a nie specyficzny. Rozpoczynała dopiero drugi dzień pracy, ale już musiała uważać, by z jej ust nie wyrwało się pełne zawodu westchnienie.
Nauczycielka nazywała się Ōishi, Hisako Ōishi. Urodziła się po drugiej stronie podobnego do jeziora akwenu, w wiosce przy wielkiej sośnie. Z perspektywy obserwatora stojącego w wiosce na półwyspie, drzewo to wydawało się malutkie niczym bonsai. Tymczasem czekająca na nią w domu matka na pewno zamartwiała się i zastanawiała, jak poradzi sobie jej jedyna córka. Myśląc o tym, panna Ōishi miała ochotę wziąć głęboki wdech i krzyknąć z całych sił: „Mamo!”, tak by jej głos dotarł do uszu jej matki. W uszach pobrzmiewały jej echa słów dyrektora głównej szkoły, przyjaciela jej zmarłego ojca:
– Wiem, że wioska na półwyspie znajduje się dość daleko, ale proszę wytrzymać tam rok. Potem trafi pani do głównego oddziału. Myślę, że będzie pani łatwiej obyć się z problemami w mniejszej placówce.
Przyjęła tę pozycję, wierząc, że spędzi na niej nie więcej niż rok. Dystans był zbyt duży, by pokonywać go na piechotę. Zaproponowano jej wynajem pokoju w pensji, ale lubiła mieszkać z matką. Mając w pamięci niedawną dwuletnią rozłąkę, związaną ze studiami panny Ōishi w żeńskiej szkole wyższej, młoda nauczycielka była zdeterminowana, by pokonywać dystans ośmiu kilometrów w jedną stronę na rowerze. Jednoślad dostała dzięki pomocy swojej przyjaciółki, córki właściciela sklepu rowerowego, który podzielił kwotę do zapłaty na pięć rat. Nie miała niczego, w czym mogłaby pracować i podróżować, zafarbowała więc na czarno serżowe kimono swojej matki i własnoręcznie, nieco nieporadnie, dokonała kilku poprawek. Nieznajomi, którzy tego wszystkiego nie wiedzieli, mogli uważać ją za chłopczycę, ponieważ jeździła na rowerze i nosiła się na zachodnią modłę.
Ostatecznie był rok 1928. Mimo że dopiero co odbyły się pierwsze powszechne wybory, w wiosce tak odizolowanej od świata nie postrzegano ich jako czegoś istotnego. Połączenie lśniącego, nowego roweru, czarnego i czystego, ręcznie szytego garnituru oraz lśniąco białej bluzki mogło wydać się mieszkańcom wioski okrutnie ekstrawaganckie, przykleić jej etykietę chłopczycy, a ostatecznie sprawiać wrażenie, że była niedostępna i wyniosła. Panna Ōishi nie miała jednak o tym wszystkim pojęcia. Był to dopiero jej drugi dzień pracy w tym miejscu. Czuła się samotna, jakby trafiła do obcego kraju, w którym używano nieznanego jej języka. Patrzyła więc na sosnę, myśląc o swoich rodzinnych stronach.
Stuk-puk! Stuk-puk!
Zwiastujące rozpoczęcie lekcji stukanie w drewnianą tabliczkę zaskoczyło pannę Ōishi i wyrwało ją z zamyślenia. Wybrany wczoraj na przewodniczącego klasy chłopiec z czwartej klasy – najstarszej w szkole – stał na palcach i uderzał w tabliczkę. Nauczycielka wyszła na podwórko, gdzie zobaczyła grupkę pierwszoklasistów, którzy po raz pierwszy przyszli samodzielnie do szkoły, wypełnionych ekscytacją z powodu rozpoczęcia nauki, ale jednocześnie odczuwających swoisty niepokój. Wśród dzieci dało się usłyszeć charakterystyczny, podenerwowany szmer. Trzecio- i czwartoklasiści szybko przeszli do swojej sali. Panna Ōishi klasnęła kilka razy w ręce, narzucając marszowe tempo. Gdy dzieci zaczęły do taktu podnosić nogi, zaprowadziła je do odpowiedniej sali. Po raz pierwszy poczuła się znowu sobą, jakby jej serce wyrwało się z okowów. Gdy uczniowie zajęli miejsca, zeszła z katedry z listą obecności w ręce.
– Dobrze. Kiedy wyczytam wasze imię, odezwijcie się głośno. Pan Isokichi Kawada!
Isokichi Kawada zajmował miejsce w pierwszym rzędzie, ponieważ uczniów sadzano zgodnie ze wzrostem. Czuł się nieswojo, będąc pierwszą wyczytaną osobą, a co więcej, po raz pierwszy został nazwany panem. Odpowiedź utknęła mu w gardle.
– Nie ma pana Isokichiego Kawady?
Odpowiedział jej jeden z najwyższych chłopców, siedzący w ostatnim rzędzie:
– Jest.
– Więc proszę się głośno odezwać. Pan Isokichi Kawada.
Ruszyła w kierunku chłopca, który odpowiedział, nie odrywając wzroku od jego twarzy. Drugoklasiści wybuchnęli śmiechem. Prawdziwy Isokichi Kawada wstał z wyrazem zmieszania wymalowanym na twarzy.
– Sonki, odezwij się – ponagliła go szeptem drugoklasistka o bardzo podobnej twarzy, prawdopodobnie jego starsza siostra.
– Mówicie na niego „Sonki”? – zapytała nauczycielka, a wszyscy zgodnie przytaknęli. – Rozumiem, rozumiem. Pan Isokichi to Sonki.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, włączając w to nauczycielkę. Kobieta uniosła ołówek i zapisała przezwisko na swojej liście obecności.
– Kolejny, pan Takeichi Takeshita.
– Obecny – padło z ust rezolutnego chłopca.
– Doskonale, cóż za wyraźna odpowiedź. Kolejny, pan Kichiji Tokuda.
Gdy Kichiji Tokuda nabierał powietrza, by odpowiedzieć, wtrącił się ten sam chłopiec, który powiedział „jest”, gdy nauczycielka kontrolowała obecność Isokichiego Kawada.
– Kicchin! – krzyknął.
Uczniowie zareagowali śmiechem, co jeszcze bardziej rozzuchwaliło Nitę Aizawę, bo tak właśnie nazywał się ów chłopiec. Kiedy wyczytano kolejnego z listy, Tadashiego Moriokę, wrzasnął: „Tanko!”. Kiedy z kolei wyczytano jego nazwisko, odpowiedział równie głośno:
– Obecny!
Nauczycielka uśmiechnęła się, ale udzieliła mu delikatnej reprymendy:
– Wszędzie dziś pana pełno, panie Nito Aizawo. I mówi pan bardzo głośno. Chciałabym na własne uszy usłyszeć odpowiedź kolejnej osoby, którą wyczytam, dobrze? Panna Matsue Kawamoto.
– Obecna.
– Czy i pani ma jakieś przezwisko?
– Macchan.
– Ach, to pani ojciec jest tutaj stolarzem?
Matsue przytaknęła bez słowa.
– Panna Misako Nishiguchi.
– Obecna.
– Pewnie mówią na ciebie Miki-chan?
Dziewczynka spuściła głowę i odparła cicho:
– Mii-san.
– Ach, Mii-san. Brzmi bardzo uroczo. Następna… panna Masuno Kagawa.
– Tu.
Nauczycielka z trudem powstrzymywała się przed roześmianiem. Panując nad głosem, powiedziała:
– „Tu” brzmi nieco dziwnie. Prosiłabym, żeby używać słowa „obecna”. Dobrze, panno Masuno?
Nadzwyczaj aktywny Nita znów się odezwał:
– To Maa-chan.
Nauczycielka zignorowała go i kontynuowała wyczytywanie kolejnych nazwisk.
– Panna Fujiko Kinoshita.
– Obecna.
– Panna Sanae Yamaishi.
– Obecna.
Nauczycielka uśmiechała się, słysząc kolejne odpowiedzi.
– Panna Kotsuru Kabe.
Dzieci nieoczekiwanie znów się roześmiały. Nauczycielka nie rozumiała powodu ich radości, dopóki nie dosłyszała przekazywanej z ust do ust frazy. Ta rozbawiła ją jeszcze bardziej niż „tu” Masuno Kagawy. Młoda kobieta również się zaśmiała. Dzieci powtarzały jedno do drugiego: „Kotsuru Kabe, Kotsuru Kabe, rozkwasiłem sobie nos na ścianie”.
Kotsuru Kabe nie płakała, jednak wpatrywała się w podłogę z buzią czerwoną jak burak, dowodząc siły swojego charakteru. Dzieci uspokoiły się po chwili. Gdy nauczycielka wyczytała z listy ostatnie nazwisko, Kotoe Katagiri, czterdziestopięciominutowa lekcja dobiegała końca. Jeszcze przed opuszczeniem budynku szkoły, nauczycielka zanotowała w pamięci kilka informacji o swoich uczniach: Kotsuru Kabe była córką lokalnego dzwonkowego, Fujiko Kinoshita pochodziła z szanowanej rodziny mieszkającej w okolicy od wielu pokoleń, Masuno Kagawa była córką właścicieli restauracji w pobliskim mieście, rodzice Isokichiego „Sonki” Kawady wytwarzali tofu, a Tadashi „Tanko” Morioka był synem lidera rybaków. Ich rodzice prowadzili najróżniejsze działalności, handlowali tofu, ryżem czy rybami, ale nie zarabiali dość, by się z nich utrzymać. W związku z tym każdy z nich dodatkowo uprawiał rolę lub łowił ryby. Pod tym względem nie różnili się zbytnio od mieszkańców wioski, z której pochodziła panna Ōishi. W obydwu wioskach ludzie musieli pracować od rana do nocy, jednak patrząc na ich twarze, odnosiło się wrażenie, że są zadowoleni z tego stanu rzeczy.
Z tego właśnie powodu większość dzieci, które dziś zaczynały naukę w szkole, zaraz po powrocie do domu zajmie się opieką nad młodszym rodzeństwem, przebieraniem ziarna czy naprawą sieci rybackich. Zastanawiając się nad tym, jak nawiązać więź z dziećmi z tej biednej wioski, których jedynym celem w życiu miała pozostać praca, nauczycielka poczuła wstyd z powodu łez uronionych wcześniej, gdy z sentymentem wpatrywała się w rosnącą na drugim brzegu sosnę. Stając dziś po raz pierwszy na nauczycielskiej katedrze, czując na sobie spojrzenia dwunastu pierwszoklasistów, panna Ōishi odniosła wrażenie, że każda para oczu lśni na swój unikatowy, indywidualny sposób.
Powzięła postanowienie, że nie pozwoli temu blaskowi zgasnąć.
Udając się w ośmiokilometrową drogę powrotną do domu przy sośnie, panna Ōishi tryskała energią. Teraz mieszkańcom wioski wydała się przez to jeszcze bardziej chłopczycą niż rankiem.
– Do widzenia!
– Do widzenia!
– Do widzenia!
Żegnała się z każdą mijaną osobą, jednak tylko nieliczni jej odpowiadali. Niektórzy ledwie kiwali ku niej głowami. W wiosce zaczęły się już bowiem pojawiać pierwsze słowa krytyki wobec nowej nauczycielki.
„Podobno zapisała przezwiska, którymi zwracają się do siebie dzieci”.
„Nazwała Mii-san od Nishiguchich uroczą”.
„Ledwie zaczęła, a już zdaje się faworyzować jednych ponad drugimi. Może Nishiguchi coś jej podarowali, by zyskać względy”.
Panna Ōishi nie miała o tym wszystkim pojęcia. Bez wysiłku dotarła na obrzeża wioski, gdzie zaczynała się górska ścieżka. Pochyliła się lekko do przodu i z mocą naparła na pedały, by jak najszybciej podzielić się z matką ekscytującą opowieścią z pierwszego dnia pracy. Wzniesienie nie stanowiło problemu dla piechura, a w drodze do szkoły zapewniło jej kilka chwil przyjemnego zjazdu. Jednak w drodze powrotnej to samo zbocze stało się nie­małym utrapieniem. Niedogodność nie zakłócała jednak jej radości z powrotu do domu.
Niebawem dotarła do płaskiej części ścieżki, gdzie spotkała tych samych uczniów, których mijała rankiem. Oni również wracali do domów.
„Ōishi Koishi”.
„Ōishi Koishi”.
W miarę zbliżania się do grupy, docierał do niej coraz głośniejszy szmer głosów. Początkowo nie rozróżniała słów, gdy jednak ich sens do niej dotarł, roześmiała się donośnie. Wyglądało na to, że te dwa słowa miały stać się jej przydomkiem wśród dzieci. Kilka razy uderzyła w uczepiony kierownicy dzwonek, a gdy mijała uczniów, krzyknęła do nich głośno:
– Do widzenia!
Młodzież pisnęła radośnie z wrażenia, po czym zaczęła ponownie wykrzykiwać „Ōishi Koishi!”. Ich głosy stawały się coraz cichsze, w miarę jak się od nich oddalała.
Tego dnia doczekała się nie tylko tytułu „pani nauczycielki”, ale też „panny Koishi”. Zakładała, że przezwisko nawiązywało do jej drobnej budowy ciała. Nowy rower pięknie lśnił w zachodzącym słońcu, jakby świecił własnym blaskiem. Drobna sylwetka panny Koishi szybko przemierzała górską ścieżkę.

Follow by Email
Instagram